Nowy, Stary Hood

Źródło: optyclub.pl
Dawno nie było u nas recenzji… A przecież my tak dużo czytamy i oglądamy! Niestety ilość czasu jest ograniczona, bo doba ma tylko 24 godziny i nieubłaganie nie chce być bardziej elastyczna.

Ostatnio postanowiliśmy wybrać się na film, który nie ma zbyt dobrych recenzji. Chodzi oczywiście o „Robin Hooda: Początek” w reżyserii Otto Bathurst’a. Po przeczytaniu kilku recenzji i usłyszeniu od znajomych wielu negatywnych opinii nie oczekiwaliśmy wiele, ale i tak chcieliśmy z Basileiosem obejrzeć tę produkcję i przekonać się, czy faktycznie jest taka zła, jak wszyscy twierdzą.

Do kina wybraliśmy się w pewien piątek. Niestety tego dnia miałam ogromne niechcenie, bo musiałam załatwić wiele spraw i ten dzień był wyczerpujący przez stres, który towarzyszył mi aż do wieczora. Dodatkowo mój organizm był osłabiony po niedawnej chorobie i na domiar złego spuchły mi węzły chłonne szyi. Tak więc miałam wielką ochotę, by rzucić wszystko w cholerę i zakopać w moim ogromnym łóżku pod moją wielgachną kołderką i tak trwać aż cały świat się ode mnie odczepi.

Niestety, a raczej stety nie umiem tak łatwo zrezygnować ze spotkania z moim skarbem, więc zrobiłam z siebie zabąblowanego kropka, ale nadal słodkiego (tak twierdzi Basileios) i wyruszyłam w groźny, biały świat. Gdy już spotkaliśmy się na miejscu w galerii handlowej, poczułam, że jestem głodna… Bardzo, bardzo głodna. Powiedziałam więc Skarbowi, że ma mi kupić papkowate jedzonki (Wspominałam już, że bolał mnie język?) i poszliśmy na poszukiwania czekoladowego mullermilcha lub czegoś podobnego. Nie było to takie proste, jakby się wydawać mogło, bo jak sklep długi i szeroki wszędzie były tylko owocowe kefiry… Bleh. Tak naprawdę nic do nich nie mam i czasem sama je konsumuje… No ale, to muszę mieć specjalny nastrój, tak samo, jak na ser.

W końcu, gdy już byłam zdeterminowana, by szybko opuścić sklep, żeby się nie spóźnić zbyt mocno na film, Basileios znalazł płynne Monte, doprowadzając mnie tym samym do stanu chwilowej, przeogromnej szczęśliwości. Zgarnęłam jeszcze mleczne kanapki, wychodząc z założenia, że no 200 ml Monte niekoniecznie będzie w stanie skutecznie zabić Głoda.

Z naszymi zakupami popędziliśmy do kina. Gdy weszliśmy na salę, okazało się, że film oprócz nas oglądać będą całe trzy osoby. Para obok, która śmieszkowała była zdania, że to nie wróży filmowi zbyt dobrze, a właściwie męska część tej pary, bo pani przekonywała swojego ukochanego, że jeszcze będzie jej dziękował. Wszystko wskazuje na to, że pan miał jeszcze większe niechcenie niż ja, z tym że jego niechcenie było spowodowane głównie negatywnymi recenzjami, a nie samopoczuciem, jak w moim przypadku. Dobrze… Ja wiem, że jeszcze nawet nie zaczęłam pisać o filmie. Cóż… lubię się uzewnętrzniać. :D

Film rozpoczął się od narracji. Dowiedzieliśmy się, że wszystkie informacje, jakie dotychczas o Robin Hoodzie zebraliśmy, powinniśmy zapomnieć, ponieważ ta historia będzie zupełnie inna. Tak więc starałam się, bardzo mocno. Nie byłam jednak w stanie pozbyć się całkowicie obrazu, który odkąd pamiętam mam w swojej głowie i prawdopodobnie dlatego ten film nie był w stanie przekonać mnie w 100%.

Film był dynamiczny, od początku dużo się działo. Poznaliśmy głównych bohaterów. No i właśnie tu mam największy problem. Taron Egerton mnie nie przekonuje. Naprawdę. Po pierwsze mam coś do jego wyglądu. Wiem, że wygląd nie powinien tak bardzo wpływać na ocenę aktora, ale według mnie dopasowanie do roli ma znaczenie i nic na to nie poradzę. Robin Hood od zawsze kojarzy mi się z kimś zwinnym i smukłym. Filmowy Robin Hood taki nie był. Cóż więcej mówić… Kolejne, czego się czepiam, to gra aktorska… Może jestem jakaś inna, ale no mnie ten bohater nie przekonywał i zwyczajnie tego nie czułam. Jego mimika… to po prostu nie to.

Oprócz tego film mi się podobał. Ścieżka dźwiękowa wpadła mi w ucho, że nawet teraz pamiętam, co sobie pomyślałam, siedząc w kinie „Muzyka jest całkiem niezła, ale nie na miarę „Króla Artura””. Jest całkiem niezła, ale wciąż nie świetna.

Prawdę mówiąc, kiedy pokusiłam się o stwierdzenie, że oprócz głównego bohatera film mi się podobał, nie byłam do końca szczera… Już wyjaśniam – film podobał mi się, ale. To dość spore ALE. Z reguły lubię jak jakaś, znana już od dawna historia jest przedstawiona w sposób nowocześniejszy, jednak w tym filmie moim skromnym zdaniem przegięli dość konkretnie. Głównie mam na myśli stroje, bo przecież cofamy się kilka wieków wstecz, więc to właśnie powinniśmy ujrzeć na ekranie, tymczasem usłyszałam od mojego chłopaka: „Jego koszula wygląda, jakby wyciągnął ją z mojej szafy” i to jest najtrafniejszy komentarz. Nic dodać, nic ująć.

Film oczywiście miał swoje plusy i uważam, że największy z nich to obsada. Na ekranie ujrzeliśmy takie sławy jak: Ben Mendelson, Eve Hewson i Jamie Dornan.

Na koniec mogę jeszcze dodać, że wyjście z tej galerii w godzinach już nocnych jest bardzo pokręcone. Mieliśmy całe 7 minut do tramwaju, więc zadowoleni wyruszyliśmy w stronę głównego wyjścia, oczywiście okazało się, że już zamknięte. Poszukaliśmy innego wyjścia, bo zależało nam na czasie – wiecie… tramwaj nie czeka – gdy już je znaleźliśmy, pognaliśmy tam i przekroczyliśmy próg bez żadnego zastanowienia. Dopiero wtedy zrozumieliśmy, że wyszliśmy, że tak to ujmę od dupy strony… Naturalnie postanowiliśmy wrócić do środka i wyjść przez parking, ale tutaj spotkała nas niespodzianka – nie było powrotu. Groźność. Rozejrzeliśmy się i zobaczyliśmy, że przyjechało tam jakieś auto, założyliśmy, że na pewno jest jakieś wyjście. I było… ale co kilometrów zrobiliśmy, to nasze :D Nauka na przyszłość i morał – sprawdzajcie wyjście z galerii jeszcze przed filmem :D

Komentarze